Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Tymczasem słońce skryło się za górami i zmrok zapadł tak szybko, że ledwie mogliśmy się rozejrzeć po obszernym „sahn“, wewnętrznym dziedzińcu z basenami i umywalniami dla prawowiernych wyznawców Islamu.
Wracaliśmy do domu, gdy nagle na jednym zakręcie ulicy Maskara uderzył nas hałas nie do opisania. Dziesiątki rąk uderzały w bębenki, litaury i tamburyny, dziesiątki ust dmuchało w fujarki i piszczałki, a niezliczona ilość gardzieli darła się w niebogłosy, powtarzając w kółko jeden tylko motyw, przeciągły i ponury.
Nikogo jeszcze nie widzieliśmy, zwróciliśmy się więc do naszego Mohammet ben M’Hammeda. Uśmieśmiechnął się i, przeciskając się przez ściągający zewsząd tłum, zawołał:
— Ślub! Jakiś Hadar się żeni...
Widocznie pochód się zbliżał, bo hałas stał się jeszcze bardziej ogłuszający. Na dobitkę zaczęły pękać małe petardy i syczeć zapalone świece bengalskie. Czerwone i zielone kłęby dymu zaczęły się wzbijać nad niskiemi domkami dzielnicy.
Wreszcie orszak się wyłonił.
Na przedzie szło dziesięciu wysokich drabów, zawzięcie bijących w bębny, za nimi tyluż z tamburynami, któremi grajkowie potrząsali nad głowami. Szli miarowym, wolnym krokiem, z powagą i skupieniem na nieruchomych twarzach. Dalej kroczyli muzykanci, bijący w litaury, grający na piszczałkach i fujarkach. Po bokach uwijali się inni, rzucając petardy i paląc ognie bengalskie.
W przerwie pomiędzy orkiestrą, a główną częścią pochodu szli śpiewacy. Byli to płatni uczestnicy ceremonji. Darli się w niebogłosy, wychwalając szlachetność, hojność i męstwo oblubieńca, oraz piękność i cnoty oblubienicy. Od czasu do czasu z chaosu wrzasków i wycia wyłaniał się na chwilę motyw „rarnaty“, lecz natychmiast tonął w wrzawie.