dziło wyobraźnię i niewysłowioną tęsknotę, towarzyszkę tej ziemi, tratowanej miljonami przybyszów, zalanej krwią i łzami i na kamień palonej przez nielitościwe słońce. Tak! nielitościwe jest słońce afrykańskie, lecz bezsilne — aby zabić życie. Wystarczy, żeby oblicze jego przysłoniły na chwilę obłoki lub chmury, ażeby spadło kilka kropel deszczu, aby w swej włóczędze po przestworzach nieskończoności słońce zaczęło spoglądać zdala — gdy natychmiast ta spalona ziemia pokrywa się kobiercami barwnych kwiatów, igrać zaczynają i mnożyć się ponure i znękane upałem — stada owiec, ludzie, znużeni żarem wiecznego płomienia, podnoszą głowy, marzą i dążą do szczęścia, miłości i wolności, tych najpiękniejszych darów Boga.
— Msa el Khir! Dobrej nocy! — żegnał nas uprzejmy Francuz.
— Alaikum es salam! — odpowiadamy, zaczerpnąwszy z „rozmówek“ francusko-arabskich p. Delaporte potrzebnych tubylczych grzeczności.
Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/72
Ta strona została skorygowana.