wąż, przeciska się rzeka przez skały, rozpiera je, zrywa i wybiega wreszcie gdzieś daleko na równinę, gdzie francuscy koloniści i bogaci Arabowie zmieniają w chleb, wino i owoce, drzemiące siły tej ziemi.
Wnet za wysokiemi wzgórzami, przez które przeszła szosa, powóz zaczął się staczać na równinę. Oprócz rządowych stacyj rolniczych, plantacyj pokazowych, widzimy tu już plon cywilizacyjnej pracy białych ludzi. Czarni i bronzowi tubylcy zrozumieli, co może dać ziemia ich ojców i dziadów, którzy zagarnęli ją od nieznanych, dawno wygasłych posiadaczy. Z każdym rokiem zwiększa się tu liczba rolników arabskich, berberyjskich ba! nawet nomadów, ściąganych tu z dalekich południowych koczowisk lub z urwistych stoków Atlasu. Powstają coraz to nowe plantacje wina, zboża, sady owocowe, współczesna hodowla bydła; Arab porzuca swój odwieczny drewniany pług, zastępując go francuskiemi lub amerykańskiemi narzędziami rolniczemi i zapominając coraz bardziej o życiu koczowniczem. Cywilizacja zachodnia triumfuje w tej afrykańskiej Szwajcarji i nikt tu nie myśli o jakichkolwiek bądź fanatycznych „mahdi“, którzy w imię proroka podburzają ludność tubylczą przeciwko białym posiadaczom tej pięknej kolonji. Ludność miejscowa nie da się złapać w tej części Algierji na haczyk propagandy pan-islamizmu; tubylcy widzą, że cywilizacja europejska i świątynie „niewiernych“ wcale nie przeszkadzają „wiernym“ słuchać pienia muezzinów, a tłumom pobożnych odbywać z całą pompą i etykietą przepisaną przez prawo koraniczne i obyczajowe, pielgrzymki do meczetów i do kubb świętych „uali“. Cywilizacja Zachodu uprzyjemnia wiernym życie zewnętrzne, wewnętrzne zaś pozostaje niezmienionem, kierowanem przez naukę proroka i jego zastępców na ziemi — marabut’ów.[1]
Mijamy małą wioskę negrów. Kupa zbitych z gliny, do gniazd jaskółczych podobnych domków, ra-
- ↑ Święty, wybraniec Allaha, czasem potomek Proroka.