Strona:F. A. Ossendowski - Płomienna północ.djvu/82

Ta strona została skorygowana.

Mimowoli oglądam się i widzę czarnego gentlemena, zbliżającego się ku wsi z tłomokiem w ręku. Ma na sobie starą kurtę spahisa z mosiężnemi guzikami i turban na głowie. Z wyrazu czarnego oblicza wyczytuję, że jest niezadowolony z tego, żem chciał „ukraść duszę“ mieszkanek wioski.
Nie wzrusza mnie to, więc chcę dokończyć kradzieży, lecz, niestety, — zapóźno. Widzę tylko znikające na zakręcie ścieżki białe szaty niewiast i słyszę głuchy tupot bosych nóg uciekających.
— Nicponiu jeden! — myślę w złości o intruzie i przez zemstę fotografuję go tak, aby został uwieńczony razem z osłem, skubiącym trawę w cieniu kaktusów.
Jedziemy dalej i wkrótce zapominam o nieudałym ataku kodakowym, gdyż wjeżdżamy na drogę tak malowniczą, iż wydaje się nam, że trafiliśmy do innych szerokości geograficznych. Wysokie ściany bujnej, wprost podzwrotnikowej roślinności łączą się w sklepienie nad drogą, dając cień i przyjemny chłód. Olbrzymie krzaki głogów, tamaryndów, bzów, jaśminów, drzewa oliwne, rozłożyste figowce, stuletnie wiązy, tuje, platany, tworzą prawdziwą dżunglę, pokrytą siecią zwisającego dzikiego wina, chmielu i pnących się, obsypanych fioletowemi i różowemi kielichami roślin. Wąskie ścieżki, podobne do kurytarzy, pełnych zielonkawego światła, przebijają sobie drogę w gąszczu, gdzie roi się od dzikich gołębi, drozdów, szpaków i rzesz śpiewających ptaszków.
Powóz nagle się zatrzymał przed małą szopą z werandą, pokrytą czystemi matami.
— Może państwo życzą sobie wypić filiżankę maurytańskiej kawy? — pyta Mohammet, wyskakując z powozu. — To nie zaszkodzi, gdyż dopiero późno wieczorem powrócimy do domu.
Po chwili siedzieliśmy już na glinianej przyzbie, przykrytej dla nas, wyniesionym z mieszkania właściciela, kobiercem-kejruańskim. Na matach na werandzie