Następny dzień spędziliśmy w mieście, przebiegając je w różnych kierunkach. Zajrzeliśmy do karawan-seraju[1], gdzie znaleźliśmy zbiorowisko ludzi, przybyłych z różnych stron, mnóstwo wielbłądów, mułów i osłów, pak z towarami i bel z wełną: Arabowie, Berberowie, tubylcy z Sahary i przeróżne typy urządzali tu giełdy ruchome, grali w karty, jedli, pili kawę i herbatę, lecz wszystko to odbywało się w ciszy, wcale nie przypominającej wielkich zbiorowisk ludzi białych. Znajomi się spotykali, pozdrawiając się wzajemnie zwykłem „salam“, młodsi całowali starszych w rękę, poważni „marabut’y“, których całowano po rękach, w ramię lub w poły burnusów, na znak powitania i błogosławieństwa dotykali dłonią chylących się przed nimi głów; przyjaciele całowali się w oba policzki zupełnie tak, jak to jest przyjęte u nas, w Polsce.
Niedaleko od karawan-seraju mieści się uliczka, gdzie palą i mielą kawę, kują konie, wiją powrozy, szyją worki dla przewożenia towarów na wielbłądach — słowem, gdzie robią wszystko potrzebne dla użytku właścicieli i przewodników handlowej karawany. Przy ulicy Kaldun mieszczą się małe zakłady dentystyczne. Miejscowi specjaliści praktykują tu na różne sposoby — leczą ziółkami, środkami magicznemi, które są jednak pod bacznym dozorem francuskiej administracji, ta-
- ↑ Zajazd arabski.