Na jednej ze stacyj kolejowych widzieliśmy orkiestrę arabską złożoną z kilku „heliyin’ów“, czyli muzykantów, co naturalnie najwięcej zainteresowało moją żonę, jako artystkę, zapisującą nowe melodje, słyszane w podróży. Dyrygent grającej i śpiewającej orkiestry sam grał na skrzypcach o dwóch strunach, czyli — po arabsku „rbeb“, inni grali na „kuitsra“, przypominającej mandolinę o kilku strunach, na „terar‘ i‘ „bendir“, czyli benbenkach z dzwonkami, na „tbel“, zbliżonym do pierwotnej harmonji rosyjskiej, na „raita“, czyli kobzie, na „derbuka“ — „guellal“, czyli trąbach i wreszcie na „guesba“ — długich fletach. Szczególnie podziwiała Zochna swego kolegę-skrzypka. Jego instrument posiadał zaledwie dwie struny, bardzo nisko nastrojone. Grał, opierając skrzypce o kolano, jak małą wiolonczellę. Bardzo się chciało Zochnie zagrać Wieniawskiego lub Sarassatego na tym afrykańskim Stradiwarjusie, lecz konduktor już wołał: „En route!“ i pociąg po chwili ruszył. Dolatywały nas przez pewien czas monotonne, rytmiczne śpiewy i akompanjament orkiestry, która bierze udział przy różnych ceremonjach religijnych i obyczajowych, lecz wkrótce umilkły, gdyż pociąg mknął już całą siłą naprzód.
Od Tlemsenu tor wznosił się coraz wyżej na wysokie „plateau“, z przecinającemi je zielonemi górami. Miejscowość obfituje w wodę, a więc cała ta płaszczyzna