w niedbałej pozie rozkoszował się cieniem zwisających nad nim liści palmy kokosowej, pykał dymem z fajeczki i pociągał dżin z wodą, którą dolewał sobie do szklanki z glinianego dzbana okrytego rosą.
Nie spojrzał nawet na przejeżdżającego Europejczyka i w dalszym ciągu oddawał się niezamąconemu „dolce far niente“.
W pobliżu biura urzędowego trakt skręcał w lewo.
Musieli się zatrzymać i z trudem przeciskali się przez stłoczone zbiegowisko ludzi, wielbłądów, osłów jucznych, arb, bawołów i wściekle ujadających psów, którym drwiąc z ich kłów z werwą odpowiadał „Knox“, wyglądający zza pazuchy hutuhty.
Kupcy Birmańczycy zatrzymali w drodze karawanę z towarami i zawczasu zakupywali wory z bawełną, jakimś białym, drobnym jak puder proszkiem, pękami ziół i suszonych owoców, krzykliwie targując się, tupiąc nogami i wykłócając się o każdy grosz z temperamentem południowych Azjatów.
Jeźdźcy minęli wreszcie ten przygodny bazar i popędzili dalej.
Z obu stron drogi ciągnęły się kwadraciki pól. Rósł tam i dojrzewał mak, sezam, jęczmień, proso i pszenica. W miejscach zalanych wodą zieleniła się świeża ruń ryżu, a w kotlinach szeleściły na ścierniskach suche liście ściętej już trzciny cukrowej.
Unen, obejrzawszy się, oczami wskazał doktorowi pole, okryte makami.
— Smoła siedmiu snów i siedmiu marzeń! — mruknął z pogardą i nienawiścią.
Firlej nie zrozumiał na razie tego poetyckiego określenia, lecz po chwili przypomniał sobie, że tak właśnie nazywają Chińczycy opium — zgęszczony sok maku.
Przypomniał też sobie, że Anglicy plantatorzy w Indiach kultywują mak po to tylko, by sporządzać z niego opium i eksportować go do Chin, na Filipiny i Sundy. Tubylcy
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.