o cienkich rysach twarze ich o lekkoskośnych oczach zdradzały japońskie pochodzenie obu.
— Patrz, Iwari! — wskazał jeden z nich na połyskujące w oddali zakole rzeki. — To przecież Brahmaputra!
— Widzę! — uśmiechnął się starszy Japończyk. — Widzę i przypominam sobie, jakeś drżał wczoraj o nasze wielbłądy, Sumbaro, kiedy prom na środku rzeki przechylił się, natrafiwszy na kamień.
— Ha! — wzruszył ramionami Sumbara. — Myślałem, że cała nasza wyprawa weźmie w łeb! Tam za Tanglą nigdzie nie znaleźlibyśmy wielbłądów, bo wszystkie spędzono do Lhasy i Taszi-lumpo, pułkowniku. Poza tym byłem zły na Tybetańczyków. Bęcwały! Dobre dwa tysiące lat w tym samym miejscu przepływają rzekę i nie wiedzą, gdzie są kamienie...
Iwari zachichotał cichutko i chytrze.
— Tybetańczycy znają dokładnie łożysko Brahmaputry, ale zna go też ktoś inny... — mruknął zagadkowym głosem.
— Czyżbyś myślał, że to on namówił przewoźników? — spytał Sumbara z niepokojem. — Czyżby już podejrzewał?
— Nie twierdzę tego, ale... czyż jest to tak niemożliwe, majorze? — pytaniem na pytanie odpowiedział Iwari i ześlizgnął się z wielbłąda. — Musimy wyprostować nogi!
Po chwili podeszli obaj do Mongoła. Z wyrazu szacunku z jakim patrzyli na niego można byłoby wywnioskować, że ten olbrzymi człowiek o brzydkiej, ordynarnej, a jednocześnie dumnej twarzy jest czymś więcej niż zwykłym przewodnikiem przez „dach świata“, jak Tybetańczycy nazywają swoją niedostępną, tajemniczą, górzystą krainę.
Rzeczywiście obejrzawszy się dokoła Iwari powiedział:
— Dostojny kapłan dokonał prawdziwego cudu! W tak krótkim czasie i prawie bez przeszkód zrobiliśmy ten przebieg z Dołon-Nor aż do granicy Tybetu!...
Mongoł uśmiechnął się wyniośle i mruknął:
— Nie podejmuję się rzeczy, których wykonać nie mogę! Panowie widzieli, że zielony kamień mego pierścienia otwiera przede mną bramy klasztorów i usta ludzi, powtarzających
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.