trzy razy dziennie imię boskiego Buddy-Gotamy... teraz pozostaje nam jeszcze jedna próba, najcięższa bodaj próba...
— Próba? Tak już blisko jesteśmy granicy Assamu... — wtrącił niespokojnym głosem Iwari.
Mongoł rozwiązał szeroki pas i rozpiął długi kożuch barani. Ukazały się fałdy szerokiej szaty kapłańskiej z żółtego jedwabiu. Na tej wspaniałej tkaninie widniały liczne plamy i uszkodzenia — ślady dalekiej i ciężkiej snadź podróży.
Ślady jej odnaleźć można było również na twarzach i rękach podróżników, a nawet na wielbłądach.
Skóra ludzi opalona na węgiel przez mroźne wichry i odbite od śnieżnych pól promienie słońca, miała głębokie pęknięcia na wargach, nozdrzach i koło paznokci. Oczy o nadmiernie rozszerzonych źrenicach były przekrwione i otoczone zaczerwienionymi powiekami. Ruchy nawet u małych, szczupłych Japończyków odznaczały się niezwykłą dla tego ludu powolnością i ociężałością, nabytą na wielkich wysokościach, gdzie byle gwałtowniejsza praca mięśni powodowała krwotoki z nosa i uszu lub nawet nagłe omdlenie.
Wielbłądy, oszerszeniałe i okryte szronem, stały z nisko opuszczonymi łbami, ciężko robiąc bokami; z pysków ich i z chrapów zwisały długie sople zamarzniętej śliny i krwi. I tylko na jakach-sarłykach o końskich ogonach i zawsze wściekłych oczach nie znać było długiego i ciężkiego niewymownie marszu.
— Dostojny kapłan zna tu wszystkie drogi, ścieżki i przełęcze tak dokładnie, jak gdyby podróżował po swoim kraju Czacharów — odezwał się major Sumbara, zapalając cienką fajeczkę. — Bez mapy, kompasu i zegara nie omylił się wielki kapłan ani razu!
— Długo mieszkałem w klasztorze Taszi-lumpo i z polecenia świętobliwego Panczen-Lamy zwiedziłem wszystkie „kure“[1] i pustelnie wschodniej połaci Tybetu — odpo-
- ↑ Klasztory.