— Ach! — zaśmiał się hutuhta. — Bolszewicy poczęli wówczas właśnie wykorzeniać u siebie wszelkie religie, więc nie mogli już narażać się swoim komunistom uznaniem nowego arcykapłana!
Japończycy uśmiechali się chytrze i kiwali głowami.
Rozmowa się urwała.
Wszyscy myśleli o tym, co czeka ich w tajemniczym klasztorze Tassgong, gdzie miała siedzibę najsłynniejsza na cały Tybet, Mongolię, Sin-Kiang, Chiny, Birmanię i Indie szkoła kształcąca niezrównanych lekarzy tybetańskich, i gdzie zaczaił się morderca Żywego Buddy, lekarz-truciciel — nieuchwytny i podstępny.
Podróżnicy siedzieli w milczeniu patrząc przed siebie.
Ku wschodowi ni to grzebieniasty tułów potwornego smoka, ni to fale bijące w wiszary nadbrzeżne i nagle skamieniałe uchodziły w mglistą dal coraz to niższe uskoki Himalajów, by tam, gdzieś przed doliną Mekongu powiązać swoje gałęzie z zawiłą siecią grzbietów indochińskich. Poniżej przełęczy widniały fałdy szybko opadających spychów. Tam i sam pomiędzy ich graniami odcinały się od śniegu i szarych osypisk piargowych granatowoczarne plamy lasów modrzewiowych. O jakieś dwieście kroków od „obo“ widniał szkielet wielbłąda. Padł tu zapewne niedawno, gdyż na kościach jego pozostały jeszcze szmaty rudej skóry i czarnego mięsa, którego sępy nie zdołały poszarpać i pożreć.
Nagle rozległ się głośny tupot.
Na tej wysokości, w nieruchomym, stężałym powietrzu tupot wydał się niezwykle głośnym, tymczasem to tylko poruszyły się wielbłądy, przestępując z nogi na nogę.
— Wsiadajmy! — zawołał Mongoł. — Wielbłądy wypoczęły trochę i mogą już iść dalej. Zanieśmy raz jeszcze modły duchowi gór!
Poszli do „obo“ i nie zwrócili uwagi, że jeden z jaków raz po raz potrząsał brodatym łbem, boczył się i parskał. Gdy stali przy stosie gałęzi, narzuconych tu przez podróżnych, czekając aż Dżałhandzy skończy dość długą modlitwę i zaklęcia, spoza zachodniej krawędzi przełęczy wyślizgnął
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/18
Ta strona została uwierzytelniona.