się jakiś człowiek a, śmignąwszy wśród głazów i złomisk, podczołgał się do wielbłądów i wprawnym ruchem ręki wbił im coś w obsady kopyt. Zanim hutuhta z towarzyszami powrócili do zwierząt, człowiek ów zniknął już w głębokiej rozpadlinie, ukrył się w niej i wsiąknął w szarzyznę skał, jak złowróżbny duch przełęczy, nienawidzący ludzi — Puryn.
Mongoł i Japończycy słyszeli jękliwe zawodzenia wielbłądów, lecz przecież nieraz już ryczały tak żałośnie, znużone daleką i niewymownie ciężką drogą. Dosiedli swoich dwugarbnych wierzchowców i puściwszy naprzód juczne sarłyki, ruszyli w dalszą drogę.
Przez dłuższy czas nie spostrzegali, że za nimi niby szkarłatne kwiaty maku na śniegu czerwieniły się gorące plamy krwi. Jeden krok wielbłądów i dwanaście nowych plam! Dopiero, gdy jedno ze zwierząt obchodząc sterczącą skałę potknęło się nagle i uklękło tak niespodziewanie, że major Sumbara stoczył się z siodła — Mongoł mruknął podejrzliwie i pytająco:
— Wielbłąd potknął się na stromym spychu?
Zatrzymał swego wierzchowca i zeskoczył na ziemię. Jednego rzutu oka starczyło mu, by zrozumieć, co się stało. Na śniegu szkarłatnymi znakami ktoś nieznany — człowiek czy duch — wypisał wyrok dla karawany. Hutuhta nic nie mówiąc pochylił się nad kopytem swego wielbłąda i wyciągnął długi kolec jakiejś rośliny.
— Sodzy-bajana! — szepnął w przerażeniu.
— Sodzy-bajana? — powtórzyli za nim Japończycy nazwę trującego krzewu. — Sodzy-bajana!... Co robić?...
Mongoł przykucnął przed wielbłądem, namyślając się. Wahał się widać i nie śmiał powziąć stanowczej decyzji. Wreszcie wyjął nóż z pochwy i począł go ostrzyć na kamieniu, popluwając na klingę. Po chwili powiedział:
— Wyciągnijcie kolec, wbity w lewe przednie kopyto! Przygotujcie rzemienie!
Błyskawicznym ruchem noża przeciął żyłę na nodze wielbłąda, a potem zrobił to samo innym, mrucząc:
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.