— Niech odpłynie krew... To pomaga... No, a teraz przeciągnijcie wielbłądom nogi rzemieniami, żeby więcej nie krwawiły. Muszą dojść do Tassgongu... muszą!...
Skończywszy opatrunek ruszyli w dalszą drogę. Wielbłądy szły porykując przeciągle i postękując, niby żaląc się i błagając o ratunek.
Dżałhandzy, wpatrzony w coraz bardziej mglistą dal, szeptał jak gdyby jakieś zaklęcie potężne jedno i to samo słowo:
— Tassgong!... Tassgong!...
Rozumiał, co się stało. Nie wątpił już od dawna, że karawana jest śledzona bacznie i że ktoś jak cień, sunie za nią nawet w miejscach najdzikszych i najniebezpieczniejszych. Chociaż wyczuwał to instynktem nomada i wrodzonym mu darem jasnowidzenia, jednak jakaś również potężna a wroga siła nie pozwalała mu przeniknąć tajemnicy, od której zależał los całej wyprawy.
Dżałhandzy przypominał sobie różne wypadki.
Zaczęły się one od chwili, gdy prowadzona przezeń karawana wyruszywszy z Dołon-Noru weszła do górzystej krainy Ała-Szań. Tam wykrył studnię, do której nieznany wróg wrzucił rozkładający się kadłub barana i na trzy dni ludzi i zwierzęta pozbawił wody. Wkrótce po tym, gdy przechodzili wąską, głęboką dolinę w górach Wzun-Mo-Lun ktoś zrzucił na nich głazy i lawinę piargową ze zboczy Pao-Linu, lecz zaledwie raz jeden spostrzegł na piasku, przy jakiejś rzece ledwie widzialne ślady stóp ludzkich, ale tak nikłe, że nie był zupełnie przekonany, czy tędy przechodził człowiek.
A teraz znów na przełęczy Czetang!
Gdy Japończycy tamowali puszczoną krew wielbłądom, hutuhta obszedł całe siodło przełęczy, lecz nic podejrzanego nie spostrzegł.
Zmysłami jasnowidza uświadamiał sobie, że musi stanąć w Tassgongu, że lama-truciciel jest już uprzedzony o zbliżającej się karawanie i o jej przewodniku, czuł też, że w klasztorze — niedawno jeszcze najbardziej oświeconym
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.