— Cicho bądź, mister Hill! — oburzył się. — Nie ma innej kobiety, z którą można byłoby porównać Atri!
— Yes! Indeed! Okey[1] — bełkotał Hill sennym głosem.
Firlej wyszedł na ulicę.
Szukał ciszy i samotności.
Wyszedł poza bramę miasteczka i skierował się w stronę pagórków, gdzie stała ciemna ściana dębów i klonów.
Wszedłszy do lasu usiadł na wystających korzeniach i począł po raz drugi przeżywać wypadki i wrażenia od chwili, gdy znalazł się pode drzwiami pokoju, gdzie Pars kazał zamknąć córkę radży, — aż do ostatniego dźwięku niskiego głosu Atri, rozbrzmiewającego w jego duszy jak najcudowniejsza muzyka.
— Niech się stanie co ma się stać! — myślał. — Kocham Atri i nie mógłbym już żyć bez niej!
Porwała go tak wielka fala szczęścia, że łzy zakręciły mu się w oczach a serce zamierzało zda się rozsadzić pierś, wyrwać się i rozbić na tysiące kawałków.
— O, Boże, Boże! — powtarzał nieruchomymi wargami, a gdy wołanie to dotarło wreszcie do jego świadomości, wstał i zdjąwszy kapelusz bez słów modlić się począł i korzyć przed Ojcem i Opiekunem w Niebiosach.
Tak pochłonęła go pełna wdzięczności i porywu modlitwa, że nie widział, co się działo w tym ustronnym szmacie puszczy, z dala od drogi.
Nie widział stadka złocistych drozdów, zaniepokojonych czymś i rozkrzyczanych. Przefruwały z gałęzi na gałąź, wzlatywały wysoko ponad korony dębów, jak gdyby wyglądając jakiegoś wroga.
Nie spostrzegł Firlej kilku małp, które z głuchym rechotem pomykały wśród młodej porośli i trawy, oglądając się co chwila i szczerząc kły.
Koło jego stóp przeczołgał się brunatno-żółty wąż „nanga“ i zniknął pod poduszką mchu.
- ↑ Tak! Istotnie! Tak!