Słoń chrapnął nagle i jak mógł najwyżej zadarł łeb.
Firlej czuł, że potężne zwierzę mocniej wparło nogi w grząski grunt i skupiło się w sobie.
Tam, gdzie ścieżki znikały w haszczach, przed krzakami wyrastała szczecina trzcin.
Z nieco wyższego miejsca i z karku olbrzymiego słonia doktór widział tę część terenu z góry.
Na razie nic podejrzanego nie spostrzegł w zwartej ścianie szeleszczących, chybotliwych trzcin i w gęstej gmatwaninie oplecionych pnączami krzaków.
Przechyliwszy się więc poza poręcz palankinu zajrzał na dół, gdzie obok słonia stał tropiciel.
Hindus o siwej, rozwichrzonej czuprynie nie widział go.
Stał wpatrzony w gęstwinę, i od czasu do czasu podnosił rękę nad głową, dając komuś sygnały.
Firlej patrzał na niego ze zdumieniem.
Nic nie rozumiał.
Przecież nie naganiaczom sygnalizował stary tropiciel?
Byli zbyt daleko, żeby mogli spostrzec jego ruchy, zresztą zasłaniała go ściana trzcin i krzaków?
Firlej dotknął ramienia kornaka i oczami wskazał mu stojącego przy słoniu Hindusa.
Poganiacz zajrzał na dół i uważnie przyglądał się tropicielowi jednocześnie podejrzliwie oglądając całą miejscowość.
W pewnej chwili aż podskoczył na karku słonia i szepnął, wyciągając rękę w stronę grubego pnia spróchniałego drzewa:
— Sahibie...[1] tam... tam... zaczaił się człowiek... człowiek z karabinem... Sahibie... on mierzy... w naszą stronę...
W tej samej chwili słoń, chrapnąwszy głośno, gwałtownie uskoczył na bok...
Z gęstwiny buchnął strzał i kula gwizdnąwszy w powietrzu z suchym klaśnięciem uderzyła w zbocze kotliny.
Prawie jednocześnie z odgłosem strzału wśród krzaków mignęło coś, zamajaczywszy na chwilę żółtą skórą i czarnymi pręgami.
- ↑ Panie.