bogiem; my zaś jesteśmy tylko ludźmi i musimy postępować po ludzku! Zabić tych łotrów — tego wymaga zdrowy rozsądek, „cagan emczi“, powtarzam — zabić, zrobić z nimi koniec!
— W takim razie trzeba spalić świętą księgę „Kandżur“, bo wszystko, co umieścili w niej z nauki mistrza uczniowie Buddy, napisane jest dla bogów, ludziom więc nie jest to potrzebne, a nawet szkodliwe — zauważył Firlej zerkając chytrze w stronę Unena.
Guru zaśmiał się bezdźwięcznie.
Dżałhandzy długo sapał, obawiając się spojrzeć na guru.
Wreszcie machnął ręką i zamruczał:
— Głupi jestem jak „tyme“[1]!
Żeby go więcej nie gnębić, doktór spytał go:
— Co robią nasi przyjaciele — Szimbo Iwari i Otu Sumbara?
— Z Tassgongu przyjechał znajomy kupiec chiński i opowiadał mi, że japońscy lekarze już odjechali. Pundita Eher-Balan dał im przewodnika z Giantse, który miał towarzyszyć im do stacji kolejowej w Slosaga, powracają bowiem oni morzem z Kalkuty. Teraz płyną już zapewne...
— Szkoda, że nagle opuszczając klasztor, nie pożegnałem ich — zauważył Firlej.
— Czy bardzo szczerze żałujesz tego, że wonczas zdążyłeś wymknąć się i nie czekać świtu? — spytał hutuhta ironicznym wzrokiem patrząc na doktora.
Unen znowu się uśmiechnął.
Bawiło go to, że teraz lama z kolei nacierał na przyjaciela.
— N-no... naturalnie, że dobrze, szczęśliwie się to stało... — niepewnym głosem odpowiedział doktór. — Kilka zaoszczędzonych godzin w takim wypadku — to bardzo ważne!
— Czy szczęśliwie dowiozłeś Atri-Maję do rodzicielskiego domu, „cagan emczi“? — wypytywał dalej Dżałhandzy.
- ↑ Wielbłąd.