Chińczycy powtarzając jedno tylko słowo „szan-ho“[1] nisko kłaniali się gościom i szybko spełniali ich rozkazy. Póki Japończycy zmywali z siebie kurz i sadzę dymiących ognisk, a potem golili się i strzygli sobie wzajemnie odrośnięte włosy, Mongoł, nie uznający mydła i wody do mycia, poszedł do „obo“, stojącego nad brzegiem szerokiego potoku. Pomodliwszy się przed płaskorzeźbą przedstawiającą ducha Himalajów o trzynastu obliczach i ośmiu rękach, plusnął sobie na twarz kilka kropel wody, przetarł oczy i wypowiedziawszy sakramentalny frazes: „om, mani padme hung“, ruszył na zwiady.
W zajazdach, prywatnych domach kupców, jadłodajniach i herbaciarniach rojno było i tłoczno. Tego dnia przybyło do Tassgongu kilka naraz karawan z Nepalu, Bengalu, Birmanii, Assamu, Tonkinu i z nadmorskiej prowincji chińskiej Fukien.
Goście należeli do różnych warstw społecznych. Byli wśród nich jacyś arystokraci, pomniejsi radżowie z Bengalu i książęta nepalscy, bogaci kupcy chińscy i kilku wysokiej rangi kapłanów kultu Buddy z Tonkinu; ci ostatni przybyli do klasztoru z orkiestrą i całą trupą tancerek — drobnych, niby lalki wyrzeźbione z pożółkłej kości słoniowej, strojnych w jedwabie, ciężkie hafty i brzęczące klejnoty. Kobietki te o tajemniczych oczach i jak gdyby skamieniałych twarzach rasowych oglądały wystawione towary i szły lekkim, tanecznym krokiem, szeleszcząc jedwabnymi tkaninami, brzękając w dzwoneczki lub klaszcząc w kastaniety z muszli. Tłum Chińczyków i brzydkich, straszliwie brudnych Tybetanek otaczał je i przyglądał im się z ciekawością.
Dżałhandzy dowiedział się, że nepalscy i bengalscy goście przybyli tu w celu porady u znakomitych lekarzy na różne dolegliwości ludzkie; tonkińczycy szukali u wpływowych lamów poparcia na dworze Dałaj-Lamy swego kandydata na stanowisko wielkiego kapłana w Cao-Bangu; Chiń-
- ↑ Dobrze!