Firlej oprzytomniał dopiero w nocy.
Leżał w obszernej sali, słabo oświetlonej lampą naftową.
Obok łóżka stał niski stolik, a na nim szeroka waza z jakimś płynem. Ostry, wszystko przenikający aromat rozchodził się z parującej w wazie cieczy.
Ranny zaczął przypominać sobie wypadki minionego dnia — od samego świtu, gdy zerwał się tak wcześnie, żeby zobaczyć, czy nie ma chmur na niebie i czy nie nadciąga ulewa, i tak minuta, po minucie, godzina po godzinie, aż... ach, ta dziwnie znajoma twarz! Kto by to mógł być? Taka pamiętna, budząca niepokój twarz... zimna i zawzięta... Przecież widział ją w klasztorze... tak niezawodnie — w klasztorze!... Wtedy... wtedy... kiedy nogą ku sobie posuwał szarą szmatkę... pierwsze wołanie Atri-Maji o pomoc... Sobcow!... Potem strzał... i na tym wszystko się urywało, zapadało się w przepaść bez dna...
Ale jeden strzęp tych wspomnień wypłynął na powierzchnię ich i zagórował nad wszystkim.
— Atri-Maja! Atri-Maja! — zawyła rozpacz w sercu leżącego człowieka.
Chciał unieść się, zerwać i gdzieś biec — tam, gdzie był jego jedyny ratunek, radość i ukojenie.
Czy nie miał sił poruszyć choćby jednym mięśniem, czy może lekarze tybetańscy tak skrępowali go bandażami, ale pozostał na dawnym miejscu i leżał bezmiernie osłabiony.