Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/26

Ta strona została uwierzytelniona.

czycy przywieźli broń, przemyconą przez granicę chińską, cegiełki najlepszej zielonej herbaty i blaszanki z opium.
— Jestem lamą z małego, biednego „kure“ w Ordosie — mówił do Chińczyka-kupca mrużąc oczy hutuhta — ale jestem też lekarzem, więc przyjechałem z lekarzami japońskimi, by nabrać w Tassgongu prawdziwej wiedzy. Ale, ale! Opowiadano mi w jakimś klasztorze, że macie tu białego człowieka o jasnych włosach... któż to taki?
— Prawda, że mamy takiego! — uśmiechnął się kupiec. — Wesoły człowiek i rozmowny! Mieszka w klasztorze i jest przyjacielem Sain-Noina! Opowiadają o nim, że jest znakomitym lekarzem zza Oceanu...
— Zza Oceanu?! — zdziwił się Dżałhandzy. — Cóż on tu robi?
— Uczy się u najuczeńszych lamów i płaci im za to hojnie! — objaśnił Chińczyk ssąc onyksowy cybuch długiej fajki.
— Jakich tu macie uczonych lamów-lekarzy? — spytał hutuhta, a gdy kupiec począł wymieniać ich nazwiska, przerwał rozgadanemu Chińczykowi i rzucił niby od niechcenia. — Słyszałem o jakimś Bujuku...
— Cyt... — syknął kupiec. — Tego nazwiska nie wolno tu wymieniać... Ściany mają uszy...
— Co to znaczy? — spytał Mongoł unosząc brwi, ale Chińczyk machał tylko rękami i nic już więcej powiedzieć nie chciał, z obawą patrząc na ogromnego, ospowatego przybysza.
Dżałhandzy pożegnał go i odszedł myśląc o tym, że straszliwy truciciel zapewne już i tu dał się we znaki.
Powróciwszy do towarzyszy, szczelnie zamknął drzwi i szepnął do nich:
— Od jutra macie nic nie jeść i nie pić w osadzie, ani też w klasztorze!
— Skazujesz nas, dostojny lamo, na śmierć głodową? — uśmiechnął się Iwari.
— Sam będę dostarczał pożywienia — szepnął znowu. — Pamiętajcie o Bujuku!