Na stole przed Sain-Noinem leżał cały stos zwiniętych w rulony pergaminów i papyrusów i jakieś grube księgi w czarnych oprawach. Duży zegar kantońskiej roboty z całą orkiestrą dzwonków i z kalendarzem głośno tykał w kącie. Promienie słońca nie zakradały się tu, gdyż wznosząca się naprzeciwko jedynego okna góra rzucała gęsty cień.
Firlej stanąwszy przy mistrzu powiedział mu coś, ruchem ręki wskazując na gości.
Sain-Noin słuchał zda się obojętnie, ale w pewnej chwili zaśmiał się i spytał dziwnym głosem:
— Od kiedyż to wielcy lamowie, przeorowie z Dołon-Noru, obawiają się śmiele i otwarcie wymawiać swoje imię? — oczy karła wbiły się w ospowatą twarz hutuhty.
Dżałhandzy zrozumiał, że został zapewne poznany przez wróżbiarza już przy bramie a może i wcześniej jeszcze, wtedy, gdy na granicy Czaharu wyprzedziła karawanę grupa jeźdźców na rączych koniach. Wytrzymując pałający wzrok Sain-Noina i pochylając się przed nim, szepnął:
— Jeżeli mądry Ta-Emczi pragnie słyszeć moją odpowiedź, to niech raczy kazać swym uczniom opuścić salę...
Zdziwienie odbiło się w okrągłych oczach starca, lecz po chwili rzucił w przestrzeń jakieś słowo do nikogo się nie zwracając. Mnisi — pracujący pod okiem mistrza, a z nimi razem i Firlej wyszli.
— Ciekaw jestem odpowiedzi waszej, świątobliwy hutuhto! — z niespodziewaną żywością zawołał Sain-Noin.
— Nie wymieniam swego nazwiska tam, gdzie się znajduje turdzy Bujuk... morderca bogdochana... zdrajca wobec Żywego Buddy i naszej wiary... sprzedawczyka i zbrodniarza!... — rozległ się głos Mongoła.
Zapadło głuche milczenie, złowrogie i groźne.
Stary karzeł oparł łokcie na stole i podtrzymując głowę obiema rękami wpatrywał się w olbrzyma. W oczach jego widniał ból i oburzenie.
— Wielki Sakkia-Muni![1] Hańba! Przybywający do
- ↑ Hinduskie imię Buddy.