Firlej obejrzał się i, czy wydało mu się, czy było tak w istocie, spostrzegł, że spoza framugi jednego z okienek na piętrze wyjrzała i ukryła się jakaś twarz.
— Hm... — mruknął do siebie doktór. — Ju-Szu nie był pijany...
Po namyśle postanowił nikomu nie wspominać o zamordowanym ogrodniku i wyszedłszy z krzaków skierował się do szpitala, gdzie w tych godzinach Sain-Noin przyjmował chorych.
Wzburzony i podrażniony istnieniem jakiejś złowrogiej tajemnicy, której rozwikłać na razie nie umiał, młody lekarz wszedł do dużego gmachu. Pierwsze trzy sale zatłoczone były ludźmi, przybywającymi do klasztoru po poradę. Kilku lekarzy oglądało chorych w bocznej sali odsyłając ich do odpowiedniego specjalisty. Niektórych wpuszczano do mniejszej izby, gdzie urzędował inny lekarz.
Firlej wszedł do sali, gdzie Sain-Noin przyjmował tych pacjentów, których stan był groźny, lub których choroba nie mogła być przez innych lekarzy rozpoznana.
Karzeł w białej szacie i w okrągłej mycce na głowie siedział na wzniesieniu przypominającym katedrę. Dokoła niego stali pod ścianą słuchacze pracujący w Tassgongu. Sain-Noin trzymał w ręku długą trzcinę o gałce z białego onyksu.
Przed nim na opartym o drewniane kozły ruchomym chodniku sunęli obnażeni do pasa pacjenci. Ta-Emczi dotykał ich onyksowym końcem trzciny, a wtedy kamień rozjaśniał się fosforyzującym zielonym światłem i tak samo świecić się poczynały dotknięte chorobą organy. Stawały się na kilka sekund widzialne wątroba, serce, nerki, śledziona, płuca, żołądek i kiszki jak gdyby prześwietlone od wewnątrz do najdalszych, najtajemniejszych zakątków, pełne właściwych im odruchów i zmian.
Sain-Noin siedział z półopuszczonymi powiekami. Wyczuwało się w jego nieruchomej postawie i w głęboko zaczajonych źrenicach jakieś straszliwe, do nieludzkich bodaj granic doprowadzone skupienie myśli, zmysłów i wnikliwości.
Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.