zapomniał zapytać, czy w karawanie Sobcowa znajdowała się jeszcze czwarta osoba.
— Przecież nie mógł ten bolszewik wcisnąć tej Atri-Maji do kieszeni bluzy razem z zegarkiem, lub do kurty, gdzie miał rewolwer? Atri-Maja... Atri-Maja — to istotnie brzmi jakby coś drobnego i subtelnego, najmniejszej jednak i najpiękniejszej nawet dziewczyny nikt nie schowa do kieszeni...
Tak rozumując dobiegł do bramy w chwili, gdy uderzono w gong wieczorny i brama ze zgrzytem zawiasów i brzękiem zasuw zamknęła się na całą noc.
Nie było rady; musiał czekać aż do świtu.
Powrócił do starego stróża, obejrzał wraz z nim dwa opustoszałe pokoje, tak czysto zamiecione, że, zdawało się, żadnego pyłku w nich nie pozostało.
— Ostrożni, oględni są ci zbrodniarze — uśmiechnął się doktór. — Wyczyścili się, wypucowali, jak Murzyni na Brodway’u, udający dżentelmenów!
Zwrócił uwagę Tybetańczyka na skazę, przecinającą całą podłogę w pierwszym pokoju i po części w drugim.
— Co oni tu robili, że tak porysowali wam deski? — spytał Firlej.
Stróż zarechotał i zamachał rękami mówiąc:
— Ach, mieli oni taką dużą, ciężką skrzynię! Bezuchy mówił mi, że wiozą w niej mnicha, który zmarł w Lhasie, ale...
Parsknął śmiechem i uderzył się brudną dłonią w czoło:
— ...ja nie taki głupi... Oni wiozą w tej okutej żelazem skrzyni coś żywego, bo słyszałem wyraźnie, jak się w niej ruszało i jakby nawet... jęczało... Może były tam jakieś złe duchy? Może jeden z „czutochurów“?[1] Jak myślisz, emczi?
— Może złe duchy — dla nich... a dla kogo innego — dobre, bardzo dobre! — uśmiechnął się doktór. — Bądź zdrów a niech biesy nocy mają cię w swej opiece i niech
- ↑ Diabłów.