żółtooki „szar-szobu“[1] nie straszy ciebie w mroku, „tała manacho“![2]
Firlej powiadomiwszy Sain-Noina o ucieczce Sobcowa i zamierzonym przez siebie pościgu powrócił do domu. Musiał się dobrze namyślić, co ma robić, zanim zacznie ścigać Rosjanina i jego ludzi. Jednak kucharz I-Tun, gadatliwy plotkarz, tak mu ciągle przeszkadzał, że gwizdnąwszy na „Knoxa“ wyszedł do gaju. Tam mógł być sam i wszystko dokładnie i spokojnie obmyślić.
W alei laurowej otoczył go mrok.
Na samym jej końcu majaczyło białe mauzoleum jednego ze świętobliwych przeorów Tassgongu. Nagle „Knox“ warknął i zaszczekał.
— Świetnie, piesku! — zamruczał do swego ulubieńca doktór. — Szczekaj, warcz i gryź! Chciałbym być w twojej skórze! Taki jestem wściekły na Sobcowa, że gdybym był psem, tobym dopiero pokazał, co umiem!
„Knox“, jak gdyby ucieszony z pozwolenia gospodarza, rzucił się do krzaków i ujadał tam coraz głośniej.
— Zapewne zając, czy jakikolwiek drobny drapieżnik nocny... — pomyślał Firlej i poszedł dalej.
Miał opuszczoną głowę i rozmyślał o tym, jak to się tak nagle nagromadziło tyle wypadków i że los widocznie chciał, by i on wziął w nich czynny udział. Teraz należało tylko ułożyć ścisły i mądry plan.
— Psia krew! — myślał doktór. — Łatwo to powiedzieć — mądry plan! Lecz jak to zrobić? Taki sobie jak ja — Polak z Detroit w tym zakazanym Tybecie, gdzie wszystko jest jak u wróża na jarmarku otoczone „tajemnicą“, nie wiele sobie poradzi, jeżeli ten drab Sobcow wymknie mi się poza granicę Indii Brytyjskich! Nic nie zrobię, choćbym był mądry jak sam Salomon i Sokrates do spółki! Tu trzeba raczej konceptu, jak mawiał czcigodny pan Onufry Zagłoba herbu „Wczele“! E-e, widzę już, że nic się nie