Było to czwarte spostrzeżenie lekarza.
Trwało to długo. Ile czasu — tego Firlej nie mógłby określić. Może — kwadrans a może — godzinę.
Chciał w pewnej chwili spojrzeć na zegarek, lecz przeraził się.
Ręce jego wisiały ciężkie i bezwładne. Widocznie czuł to również i Chińczyk-kucharz, gdyż w całej postaci jego malowało się rozpaczliwe przerażenie. Miał wykrzywioną twarz i szeroko roztwarte usta, jak gdyby krzyczał wniebogłosy, lecz żaden dźwięk nie mącił ciszy w półciemnym pokoju, gdzie żółty krąg palącej się lampy słabo oświetlał leżącego na stole Buriata.
Nagle Unen podniósł ręce, dotknął nimi głowy, otarł twarz i uczynił ruch, niby zrzucał z siebie jakieś lepkie nici.
Piękna, śmiała twarz jego okryła się bladością, usta zbielały mu, oczy pałały.
Bez słowa podszedł do leżącego jeńca i zajrzał mu w twarz.
Buriat leżał jak nieżywy zacisnąwszy powieki.
Lama skinął ręką.
Oczy Dżembojewa rozwarły się szeroko i nie mogły już oderwać się od źrenic Unena.
Rozległ się władczy głos młodego lamy:
— Miałeś rozkaz zabicia białego emczi[1]. Ten, który posłał ciebie, czeka pod przełęczą Taklung koło grobowca Manu... Dwóch ludzi jest przy nim a wśród nich — ten, który ma kieszeń pod pachą... Mówią w tej chwili o drodze do Singribari... Kobieta w białej skrzyni zemdlała i zły Urus[2] cuci ją...
— Guru!... — wyrzęził Buriat przez zaciśnięte gardło.
— Za chwilę będziesz zdrów i silny... Poprowadzisz nas ku przełęczy i zrobisz tak, jak ja ci każę na brzegu potoku Safa...