Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/89

Ta strona została uwierzytelniona.




ROZDZIAŁ VI.
OD GROBOWCA MANU DO SINGRIBARI.

Z okrągłej prawie kotliny, w której zaczaił się klasztor Tassgong, wąski wąwóz prowadził na południe. Za nim ciągnęła się od wschodu do zachodu „magira“ — długa dolina, zamknięta lesistymi górami od południa i łańcuchem Himalajów od północy.
Rozległe łąki przecinały zwarte, niemal dziewicze lasy pełne rozmaitego zwierza i koczujących ludzi, których w tym kraju mnichów nikt nie pytał, skąd i po co przybywają. To też tego ludu nieznanego sporo gromadziło się nieraz po puszczach.
Przybywali tu koczujący ze swymi stadami pół-pasterze, pół-bandyci, nazywani przez Tybetańczyków nic nie mówiącym mianem „mtudodzy“, chociaż wśród tych przybyszów można byłoby znaleźć rozbójnicze bandy Tangutów z okolic jeziora Koko-Nor, chińskich hunhuzów, którym poza kordonem Tybetu kat w oczy już zaświecił, pasterzy „Tarańczów“ — uchodźców z rosyjskiego Turkiestanu, skąd wyparły ich ostatecznie krwawe rządy czerwonych komisarzy; wreszcie nieuchwytnych i niepoprawnych przemytników „kaczi“ z rodzimego Kaszmiru odbywających dalekie i niebezpieczne wędrówki.
Trudno byłoby jednak wykryć tam obecność licznych nieraz zbiorowisk ludzkich.
Prastare, rozsypujące się, przeżarte nieskończonym korowodem wieków, wodą i powietrzem Himalaje dostarczały ludziom niezliczonych kryjówek i schronisk po głębokich