Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

Wszystkie te głosy milkły jednak, gdy przemykał nad ziemią zimny podmuch od zaśnieżonych, zlodowaciałych wierchów.
Unen zatrzymał się nad potokiem. Szybko omotano kopyta koni szmatami i ruszono w dalszą drogę.
Za łańcuchem pagórków natrafiono na grząską, bagnistą dolinkę. Konie zapadając się głęboko szły ostrożnie, strzygąc uszami. Nagle wierzchowiec Buriata zachrapał i poboczył się gwałtownie. Coś zaczerniło się w mroku. Jakiś ruchomy kształt począł się zbliżać ku jadącym. Piesek jednak zachowywał zupełny spokój.
Firlej ostrożnie wyciągnął „Kolta“ i opuścił bezpiecznik.
— Mori! — Koń! — powiedział po chwili Dżambojew.
Koń zbliżał się głośno chrapiąc.
— Hyr! — Stój! — mówił do niego cicho Buriat. — Hyr, hyr, mori!
Jeźdźcy otoczyli go, a Dżambojew począł go oglądać.
— O-o-o! — przeciągnął zdumiony. — Koń obcego człowieka, który jechał za Urusem i jego karawaną. Ale co się z nim stało? Koń ma strzaskane kulą kolano lewej nogi...
Buriat natychmiast zeskoczył z siodła i począł się czołgać po ziemi.
— Masz latarkę i poświeć sobie — poradził mu lekarz, lecz Unen uderzył go po dłoni, szepcąc:
— Schowaj latarkę, tamci spostrzegą światło... Co tam znalazłeś? — spytał podjeżdżając do Buriata, który wkładał już nogę w strzemię.
— Człowiek ten porzucił rannego konia i biegnie śladami karawany Urusa — odpowiedział. — Ma ze sobą karabin. W jednym miejscu opierał się o kolbę...
— Kto by to mógł być? — dopytywał się Firlej. — Może jakiś bandyta ściga karawanę w nadziei zdobyczy?
— Nie! — potrząsnął głową lama. — Po strzale do siebie uciekłby z pewnością. Jest to ktoś, który jak my dąży śladami Sobcowa i jest jego wrogiem. Musimy dogonić go niebawem.