Strona:F. A. Ossendowski - Pierścień z Krwawnikiem.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

Doktór przyjrzawszy mu się uważnie i poznawszy tę okrągłą głowę, dziobatą twarz i baczne jak u dzikiego ptaka oczy, nie mógł powstrzymać się od radosnego okrzyku:
— Co widzę! Czcigodny Dżałhandzy-lama?
Przeor dałajnorski dotknął dłonią piersi i odpowiedział szeptem.
— Tak, to jestem ja! Idę tropem Sobcowa... a raczej pierścienia z krwawnikiem Dżengiza-chana... Albo oni, albo ja... Jeden z nich strzelił do mego konia...
W tej chwili przyjrzał się baczniej otaczającym go ludziom i mimowoli podniósł karabin, mrucząc:
— Dżambojew jest z wami? Sługa Sobcowa? Chyba nie wiecie, co to za człowiek!
— Co do mnie, to znam go już bardzo dobrze! — zaśmiał się cicho Firlej. — Chciał mi dziś wpakować nóż w jakieś odpowiednie dla niego a nieodpowiednie dla mnie miejsce i za to wysadziłem mu szczękę z zawiasów. Zwisła mu natychmiast jak u chorego wielbłąda... a potem czcigodny przyjaciel mój Unen ujarzmił go jak się ujarzmia dzikie sarłyki... i prowadzi go teraz na smyczy, jak ja w Chicago prowadziłem mego „Knoxa“...
— Ach, założyłem mu kaganiec, żeby nie szczekał — uśmiechnął się hutuhta przyciskając pieska do piersi.
— Czy tamci są daleko? — spytał lama.
— Myślę, że nie — odpowiedział Mongoł. — Wielbłąd im zakulał i coraz częściej przystaje... Nie wiem, co mu się przydarzyło, bo krwi za sobą nie pozostawia... Ale i tak daleko nie ujdzie! Chociaż... piesek dopadłszy mnie szczeknął kilka razy... Obawiam się, że posłyszeli jego głos.
Unen odprowadził Dżałhandzy na bok i długo z nim rozmawiał.
Wreszcie wskoczyli na siodła, oddawszy jucznego konia hutuhcie i podzieliwszy pomiędzy siebie torby.
Jadąc ostrożnie zatrzymali się w małym gaiku modrzewiowym, ponad którym strzelały do góry rozłożyste korony klonów, rosnących nad szemrzącym po kamieniach strumykiem.