Pan Jerzy Berezowski po powrocie ze Stanisławowa do Kołomyi miał nawał pracy. Do miasta bowiem ściągnęło tyle ludu z całej Wierchowiny, że jak mówił mu oboźny Januszewski, „niczym szarańcza zgłodzona snopki słomy ze strzech by pożarli“, gdyby nie to, że szlachta wierchowinna, gazdowie i prości górale przybywali z taborami, końmi obładowanymi terkyłami i worami z żywnością, żądając wcielenia ich do chorągwi.
Rotmistrz przeto był zmuszony rozejrzeć się w tłumie „ochotnych“, wybrać co najlepszych i do pracy wciągnąć, bo pan Maciej Januszewski a nawet bystry pan Grzegorz Przybyłowski głowy tracić poczęli i rady z bujnymi Wierchowińcami dać już sobie nie mogli.
Z trudem udało się rycerzowi młodzież zieloną, wyrostków jurnych, dzieciuchów zadzierżystych do domów wyprawić, na wiosnę dopiero obiecując do chorągwi i rot przyjąć.
Bractwo to się tak burzyło i buntowało, że