Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/121

Ta strona została przepisana.

Strażnik wojskowy meldował królowi o sprowadzonej przez siebie chorągwi z Wierchowiny. Król słuchał uważnie, a potem podjechał do stojącego przed szeregiem rotmistrza Berezowskiego i uśmiechając się lekko powiedział:
— Pamiętam nazwisko waszmości z podhajeckiej potrzeby! Rad jestem i tu widzieć ciebie na służbie ojczyźnie...
— Żyć i umierać przy tobie, miłościwy panie! — odpowiedział pan Jerzy, wyprężony jak struna a w nieruchomości i skupieniu groźny.
Król przyjrzał się szlachcie górskiej i mruknąwszy do siebie:
— Wiłkołaki!... — odjechał, wydymając wargi, co było u niego oznaką zadowolenia.
Rotmistrz się obejrzał.
Ludzie jego jak gdyby zamarli w siodłach i nieruchomym wzrokiem wpatrywali się w wojennego pana.
Zdumiał się rycerz, ujrzawszy łzy na twarzach surowych ludzi gór i puszcz nieprzebytych. Były to łzy szczęścia, że oczy ich ujrzały największego wodza owego wieku i prawdziwego, szczerego króla-żołnierza, wzór cnót rycerskich, odwagi, miłości ojczyzny, ofiarności bezmiernej i poczucia obowiązku, przed którym wszystko — życie własne, zdrowie, wygody, szczęście i miłość stawały się niczym, jak niczym jest kropla wody wpadająca w bezmiar oceanu.