doradzając mu, by zaczekał aż Turcy, którzy zaczęli już nowe przykopy, przybliżą się do wałów polskich.
Taka to była owa sławetna „bezczynność“, która ciążyła rotmistrzowi Berezowskiemu i jego „krzyżakom“, chociaż w nieprzerwanych utarczkach i harcach wyszczerbiła się już znacznie i zmalała chorągiew dzielnej szlachty wierchowinnej.
Wilkołaki jednak trwali w szańczyku koło przedmościa i w reducie pod dąbrową, wypadali z szablami do lasu, by zbierać liście i sitowie nadbrzeżne, gdyż koniom brakło już paszy w obozie. Snuły się wszędzie głodne, wychudzone szkapy, padały i ścierwem pokrywały cały majdan obozu, Żurawna i spychy pagórka zamkowego.
Tam i sam coraz częściej przebąkiwano, że rychło już soli nie stanie, a i amunicji szybko ubywało, gdyż tyle już dni jeno muszkiety grzechotały, a groźny basowy rozhowor dział ani na chwilę nie milknął.
Położenie pogorszyło się jeszcze bardziej, gdy Tatarzy tak się zbliżyli do wałów, że czeladź i chorągwiani nie mogli już zbierać listowia w dąbrowie ani ciąć wiszarów nad Dniestrem.
Kiedy się o tym dowiedział król, natychmiast posłał po strażnika wojskowego.
— Słuchaj — rzekł Sobieski stroskanym głosem do pana Zbrożka — weź dwanaście chorągwi, stań w dąbrowie na prawym skrzydle i trzymaj się tam, ile się da. Musimy paszy dostać, bo inaczej bez jazdy zostanę!
Długo odpierał pan Zbrożek wściekłe natarcia zaniepokojonych ruchem chorągwi Tatarów, którzy go w dąbrowie jak psy dzika opadli.
Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/139
Ta strona została przepisana.