leka rowów strzeleckich wychodzą Turcy i zbliżają się do wałów polskich.
Pan Jerzy nie miał jednak czasu na rozmyślanie, gdyż spostrzegł coś znacznie ważniejszego.
Od kilku już dni Gałga z ordyńcami założył swój kosz[1] na tyłach Żurawna. Od tego czasu nikt z czeladzi w obozie polskim nie mógł już głowy wytknąć poza wały, by w jakikolwiek sposób zdobyć choć trochę paszy dla padających z głodu koni. Ciągle widziano w tamtej stronie tkwiących na czatach Krymców i Lipków, ale dziś niemal tuż pod zameczkiem żurawińskim rotmistrz spostrzegł jadącego spokojnie na białym arabie Tatara w uszatej czapie kuniej z bogatym, rozwiewającym się piórem i w złocistym chałacie. Z pięćdziesięciu jeźdźców również bogato i odświętnie odzianych stanowiło jego świtę.
— Cóż to, do diabła rogatego?! — żachnął się pan Jerzy. — Pod naszym bokiem takie harce i parada?
Skrzyknąwszy swoje czaty — a było tego ze dwudziestu chłopa — rotmistrz wskazał im Tatarów i nic nie mówiąc wypuścił konia, pędząc przez dąbrowę, żeby tamtych z boku spoza pagórka zamkowego niepostrzeżenie zajechać.
Gdy już gnali przez pole, ordyńcy poczęli coś krzyczeć i wymachiwać buńczukami i kołpakami, lecz widząc, że „krzyżacy“ nie zważając na nic mkną z szablami w ręku, poczęli umykać.
Śmigłe wierzchowce krymskie odsadziły się szybko od oszerszeniałych, głodnych koni szlachty beskidzkiej, lecz niektóre bachmaty ślizgać się po-
- ↑ Tatarska nazwa obozu.