częły na rozmokłej i grząskiej po ulewach glebie, potykać i zwalniać biegu. Tych to dopadły w końcu „wilkołaki“ z pędzącym na ich czele rotmistrzem Berezowskim.
Rycerz bódł ostrogami swego konia i klął w duchu myśląc:
— Po raz wtóry widzę tego Tatara na białym ogierze, a dosięgnąć go nie mogę!
Podniósłszy się w strzemionach opuścił płytką stal na gruby kark jakiegoś pochylonego na kulbace ordyńca i nagle wydał drapieżny krzyk. Jakiś starszy Tatar, słysząc za sobą tupot konia, obejrzał się przez ramię i znowu przywarł do wyciągniętej szyi bachmata. Tej krótkiej chwili starczyło jednak, żeby pan Jerzy poznał ajmakana Bodruga, z którym rozmawiał na polu cecorskim.
Smagnął więc konia płazem szabli i zrównawszy się z ordyńcem wczepił mu się niby rarog szponami w kark i zerwawszy z siodła przerzucił na swego bachmata.
Szlachta, od dawna nie mając sposobności potykania się z wrogiem w otwartym polu i zła za udręki obozowe, szalała. Sieczono Tatarów bez miłosierdzia.
Wściekle krzyczał, wznosząc szablę do cięcia, pan Hieronim Spólnicki; gwizdał po pastersku, doganiając ordyńca, Michał Gruszczyński z Utoropów; nie wiedzieć dla czego śmiał się dziko pan Topór-Jakubowski; Olko Czarnecki, pokrzykując: „wal! wal!“, opuszczał ciężką jak młot pięść, obalał człowieka czy konia, skoro dosięgła ich potężna prawica osiłka; inni pędzili krzycząc, klnąc, sapiąc i charcząc, byle prędzej dogonić ordyńców i zderzyć się z nimi.
Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/146
Ta strona została przepisana.