Dwa dni minęło od czasu, gdy rotmistrz Jerzy Berezowski zwiedził Jassy i rozejrzał się po polu cecorskim, gdzie stanęły namioty tureckie i kosze tatarskie.
Oddziałek jego, mając śmigłe bachmaty tatarskie, szybko sunął gościńcem, który biegł na Husiatyn. Minąwszy Klewanówkę, pan Jerzy począł się rozglądać, raz po raz stając w strzemionach i oczy dłonią przed słońcem przykrywając.
— Jeżeli mnie nie puścisz wolno, brat mój skórę z was zedrzeć każe, diable! — zacharczał po tatarsku jadący obok niego „Hucuł“ w czarnej jak noc mazance i w dziurawym kołpaku.
Rotmistrz jak gdyby nie słyszał tego odezwania się i skinąwszy na starego gazdę Dymitra Osipuka spytał go:
— Chyba wataha z moim pacholikiem dobiegli już do Buczacza?....
Stary z przyzwyczajenia spojrzał na niebo, pociągnął nosem i mruknął:
— A Pan Bóg ich tam wie! Jeżeli się im poszczęściło, tedy dobiegli chyba, bo konie mają szparkie...
Nie uspokoiła jednak rotmistrza taka odpowiedź gazdy. Wczoraj rano wysłał pan Jerzy Olka