Pan Jerzy podjechał natychmiast i zatrzymał konia przy góralu.
W krzakach leżało pięciu Tatarów-Lipków. Z jednego rzutu oka rotmistrz zrozumiał, co się tu stało. Wysoko podnosząc ramiona rzucił przez zęby:
— Tych trzech — to już Olkowa robota! Poznałbym ją wszędzie! Patrz, mają twarze rozbite niby ktoś w nie młotem kowalskim prasnął. To mój Olko pięścią między skośne oczy ich zdzielił i życia pozbawił, a resztę to już wykończył pan Jan Budurowicz... Majster on niedźwiedziom łby bartką łupać, no, to i Lipkom rozłupał głowy niby arbuzy przejrzałe...
— Dziw! Dziw! — szeptał juhas, drapieżnie błyskając białymi kłami. — Dziw! Cichcem się bili, bo przecież nic słychać nie było!
— Skądżeż słychać?! — zawołał rotmistrz — po pierwsze Jan z Olkiem wysforował się hen przed nas, a po wtóre — jar każden krzyk i strzał nawet utai. To ci, chłopie, nie nasze górskie izwory, co niosą tysiąc głosów — od świerka do świerka i od wiercha do wiercha! Tu, szyto-kryto, wszystko w jarze pozostaje!
Zaśmiał się cicho i wyjechał z krzaków, mówiąc do swych ludzi półgłosem:
— Jak widzę, za Mohylów już posunęli się Lipki, przeto na baczności mieć się należy. Wydobywajcie broń, chłopcy!
Juhasi zdjęli z luzaka długie juki. Były tam wojłoki i drągi do stawiania namiotów, parę saganów[1] miedzianych, worek z kaszą i inny, mniej-
- ↑ Kotły.