Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Rotmistrz słuchał i milczał, gdyż sam dawno już te sprawy przemyślał i przebolał.
Odprawiwszy Bermata strażnik długo chodził po komnacie i marszczył czoło. W końcu strzepnął palcami i powiedział:
— Tego języka do Jaworowa Królowi Jegomości odeślę, a sam tak myślę, że skoro Tatarzy budziaccy przodem idą, a Lipki już za Mohylowem wietrzą, to znaczy czambułów trza się już rychło spodziewać na naszych ziemiach. Miałem ja już takie wieści, a i od króla przyszły rozkazy, by rotmistrz Dymidecki i starosta chełmski pan Rzewuski bacznie strzegli Wołynia i Polesia. Mnie zaś wypadło nad tymi ziemiami rubieżnymi oko nieusypne mieć i baczenie. Trudno mi takowy rozkaz spełnić, bo wojska mam mało, chyba że pan Hieronim Lubomirski nadciągnie, ale i to niepewna jeszcze... Tedy tak sobie ułożyłem, ciebie mając, Jurku, na myśli...
Rotmistrz podniósł głowę, a w oczach jego zapaliły się jakieś gwałtowne ognie.
Spostrzegł to w mig pan Zbrożek i spytał:
— Coś masz na sercu, bracie, ale co?
Pan Jerzy westchnął ciężko i odparł cichym, smutnym głosem:
— Oderwałem się od umiłowanej dziewczyny... Pismo twoje doszło mnie, kiedym chciał do ołtarza z nią iść... a teraz znowu...
— O-o-o — przeciągnął pan Zbrożek — to taka cię gryzie troska serdeczna?!
Począł chodzić po izbie i w palce trzaskać.
— To kubek w kubek jak ja! — odezwał się wreszcie. — Trzyletnie obozy, podjazdy, bitwy, dalekie zagony, a dla serca, dla własnego życia nie