Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Pacholik raz po raz dopadał któregoś z umykających ordyńców, lecz nie ciął szablą. Przechylając się z siodła chwytał Tatara za ramię wzniesione do cięcia, zrywał z konia i ciskał na ziemię.
W pościgu tym przelecieli przez Delatyn i Łojową i wypadli wreszcie na drogę do Pniowa i Nadwornej.
Wódz tatarski biegł przodem i oddalał się coraz bardziej. Pan Jerzy rozumiał, że jeżeli nie zajdzie jakiś wypadek, nigdy nie dogoni ściganego ordyńca.
Sam nie wiedząc dlaczego, uwziął się na tego bisurmańca w żółtym chałacie i spiczastej czapie okolonej futrem.
Wbijając ostrogi w boki konia i wpatrując się w coraz to malejącego w oddali jeźdźca, nie spostrzegł nawet, że srokaty bachmat Tatara potknął się dwa razy, lecz smagnięty przez pysk sadził teraz rozpaczliwymi susami, chociaż przestrzeń między nim a pościgiem jak gdyby zmniejszać się poczęła.
— Wasza miłość! Wasza miłość! Tatarowi bachmat zakulał! — posłyszał poprzez chrapanie koni radosny krzyk pędzącego Olka.
— Dobra nasza! — odkrzyknął mu pan Jerzy, ściskając wierzchowca nogami.
Mignęły pierwsze zabudowania pniowskie.
Na pagórku zamajaczyły nagle mury zamku możnych Kuropatwów.
Zatętniły kopyta koni na mostku koło kaplicy. Wpadli w główną ulicę Nadwornej.
Tatar pędził zaledwie o jakie trzysta kroków przed panem Jerzym. Rotmistrz sięgnął więc do olstr i wyciągnął pistolet.