Ta strona została przepisana.
jechali konno, śpiesząc się bardzo a cicho, jak te wilczury na połoninach lub rysie w kniei, gdy polują na młode jelenie i sarny płochliwe.
Wreszcie dopadł pana Łyskowskiego zdyszany Olko Czarnecki.
— O la Boga! — zawołał niemal w rozpaczy. — To widzę, że nie ma mego pana przy wojsku? Czy aby nie przydarzyło mu się coś złego, wasza miłość?
Pułkownik uspokoił pacholika i powtórzył mu rozkaz pana Jerzego.
Olkowi oczy błysnęły pożądliwie. Nic już nie mówiąc popędził klacz ku Nadwornej, gdyż tam właśnie wszystkie zabrane Tatarom konie pozostały pod strażą kilku dragonów pod komendą rannego wachmistrza.
Wybrawszy dwa dobre bachmaty, w nocy już ruszył Olko dalej, jednego osiodłanego wierzchowca prowadząc luzem.