Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/87

Ta strona została przepisana.

wany w swoich nadziejach na obfity jasyr w Gorganach, zawinął się szybko. Piszczałki setników w niespełna pół godziny zebrały i podniosły na nogi cały czambuł. Jeźdźcy w pośpiechu siodłali konie i przyłączali się do swoich oddziałów. Wkrótce potem długi wąż ordyńców ciągnął płajem na Porohy, skąd przez Maniawę miał się skierować na pola mołotkowskie.
Przebiegły, a jeszcze bardziej o sławę i zdobycz zazdrosny wan, gdy się czambuł zbliżał do Bystrzycy, skinął na rotmistrza.
— Słuchaj! Kiedy przejdę rzekę, ty przeczekaj godzinę i dopiero wtedy ruszaj do Maniawy. Krąży tam gdzieś czambulik Dżambałona spod Białogrodu. Pokażesz mu list ochronny podpisany przez Kasima i powiesz, że teraz dopiero masz jechać z rozkazem do mnie... Rozumiesz?
— Rozumiem! — odpowiedział pan Jerzy, gdyż istotnie zrozumiał, że wan chce nadążyć przed innymi pod Mołotków, żeby nabrać jak najwięcej zdobyczy i jeńców, gdyż dzielić się tym zapewne nie lubił. — Stanie się wedle twego rozkazu, szlachetny wanie, tylko każ mi dać dobrego konia, bo srokacz Kasimowy już ostatkiem sił goni...
Wkrótce rotmistrz miał już świeżego, rosłego bachmata o długiej grzywie i ogonie niemal do samej ziemi.
Pożegnawszy wana pozostał na przeprawie przez Bystrzycę, a gdy minęły go szeregi ordyńców, wjechał w haszcze olsz i zaczaił się w nich, od czasu do czasu kwiląc jak kania.
Długo nikt mu nie odpowiadał.