Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/88

Ta strona została przepisana.

Gdzieś na zboczu porośniętej świerkami góry kukułka zaczynała kukać, lecz nagle urywała.
Dzwoniąc po kamykach wpadał do Bystrzycy jakiś wartki potoczek, nad którym latał połyskując barwnymi piórkami zimorodek, raz po raz spadał na wodę i chwytał małe, srebrzyste pstrążki, żerujące śród zielonych, śliskich wodorostów.
— Hm... hm... — mruczał do siebie rycerz. — Coś się, widać, dzieje w okolicy, że Olko głosu nie podaje, bo tak myślę, że przed nami zdążył do brodu...
Nie wychylał się więc z haszczy, słuchał, rozglądał się i czekał. Wkrótce ujrzał kilku jeźdźców. Poznał podjazd tatarski. Ordyńcy niby wilki szli tropem czambułu wana i nie chcieli widocznie, żeby ich tam spostrzeżono.
— Hę? — zdziwił się pan Jerzy. — Tatarzy tropią Tatarów? Jakieś niewidy na świecie dziać się poczynają...
Nie miał czasu na dalsze rozmyślanie, gdyż ledwie podjazd tatarski wjechał w zalesioną rozłogę, zupełnie blisko zakwiliła kania.
— Bywaj, Olko! — zawołał radośnie rotmistrz.
W krzakach rozległ się trzask, szczęknęły kopyta na kamieniach i na zdziar nadbrzeżny wyjechał pacholik w przebraniu tatarskim, prowadząc za sobą luzaka pod siodłem.
— Chwała Przeczystej Panience, że w dobrym zdrowiu oglądam waszą miłość — powiedział chłopak i do kolan pana Jerzego przypadł. — Troskałem się, że aż strach! Jechałem za czam-