Gdy dwie pierwsze setnie ordyńców przebywszy wąską gardziel wąwozu wydostały się wreszcie na pole, które tuż za ujściem jaru od podnóża porośniętych lasem pagórków ciągnęło się do majaczących w oddali gór i jakichś zabudowań otoczonych sadem, zerwała się do lotu ukryta za załamaniem wzgórza chorągiew pana Łyskowskiego i przejechawszy się po Tatarach znowu zapadła nie wiedzieć jak i gdzie.
Natychmiast szeregi przerażonych ordyńców stłoczyły się w ciasnym wąwozie, a zamieszanie szerzyć się wśród nich poczęło. Zrozumiał Czoroch, że grozi mu tu niebezpieczeństwo, ale nie mogąc już zawrócić i cofnąć się, kazał setnikom, by za wszelką cenę wyprowadzali ludzi na pole.
Nie zdążyły jeszcze zamilknąć piszczałki setników, gdy spomiędzy drzew, z obu krawędzi wąwozu gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy, furkotać poczęły strzały i gwizdać ciskane z proc kamienie.
— Naprzód! Naprzód! — wołali setnicy, widząc jak padają z siodeł ordyńcy niby młode świerczyny, które łamie i ze spychu górskiego strąca wicher halny.
— Na pole! Na pole! — ryczeli dziesiętnicy, lecz nic już nie pomagało.
W wąwozie zakotłowało się jak w kotle.
Jeźdźcy szablami torowali sobie drogę przez zwartą ciżbę przerażonych ludzi i kwiczących koni, nie słysząc jęków rannych i rzężenia konających.
Znowu huknęły salwy.
— Ałła! Ałła! — wyli Tatarzy.
Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/95
Ta strona została przepisana.