Strona:F. A. Ossendowski - Pod sztandarami Sobieskiego.djvu/97

Ta strona została przepisana.

w jednej chwili wparli konie w gąszcz i jak widma znikli sprzed oczu goniących Polaków.
— Stój! Stać na miejscu! — rozległa się komenda rotmistrza i dragoni, choć niezadowoleni i zdumieni, jęli wstrzymywać rozgrzane wierzchowce.
— Co się stało, panie komendancie? Z życiem wypuszczamy bisurmanów! — zakrzyknął dopadając pana Jerzego jeden z towarzyszy.
— Do szeregu, waść, do szeregu! — odpowiedział mu rotmistrz. — Otoczyć las aż do potoku.
Pan Jerzy Berezowski znał Wierchowinę jak własną kieszeń i ujrzawszy manewr Dżambałona zatarł ręce drapieżnie. Tatar nieopatrznie wprowadził cały czambuł w najzdradliwszą zasadzkę. Wśród zarośli wiklinowych i olszowych, w gąszczu wysokich trzcin czaiło się głębokie, jak ludzie mówili — „bezdenne“ trzęsawisko. Zdawało się, że czekało ono tylko na to, aby się rozstąpić pod nogami tatarskich bachmatów i z głuchym, chciwym cmokaniem i bulgotem pękających bąbli wciągnąć konie i ludzi w czarną, cuchnącą zgnilizną otchłań.
Zaledwie około setki ordyńców wychyliło się ze zdradliwego bajorzyska, ale wnet przejęli ich dragoni i gasili życie najeźdźców, jak „płowa“[1] w górach gasi ognisko przed stają pasterską.

Wan Czoroch wyrwał się wreszcie z wąwozu i zamierzał zmieść pędzący przeciwko Tatarom mały oddziałek dragonów, lecz na karkach czambułu jechali już pułkownicy Strzetelski i Łyskowski, więc ordyńcy myśleli tylko o ratunku, nie słu-

  1. Ulewa.