dziewuchę samą puszczacie, bez opieki. Nie godzi się to, brachu! Ja wam to mówię, a wy dobrze zapamiętajcie moje słowa! Nie daj Boże, wilki krasawicę wam porwą...
Szaburak niżej pochylił głowę i coś mruknął, czego Jerzy już nie słyszał, gdyż otoczyły go dziewuchy myglańskie z Paraską na czele. Naprzeciw żołnierza, wyciągając ku niemu dłoń, przecisnął się przez tłum gospodarz grażdy — siwobrody Onysym, sołtys wiejski.
Wszyscy witali Brzezińskiego, oglądali go iskrzącymi się oczyma, częstowali wódką, pierogami i suszonymi śliwkami, wypytywali się o wojsko, Warszawę i służbę, a w głosie tych ludzi Jerzy wyczuwał wyraźnie dumę.
Jakżeż mogłoby być inaczej?!
Chłopak bądź co bądź z ich wsi, młody gazda, „swój“ człowiek nie tylko, że dostał się do tak wspaniałego pułku, ale zdobył aż tyle odznak.
Tak myśleli starsi i młodzi Huculi, ale mołodycie i szczególnie dziewuchy inne miały powody do dumy i zachwytu na widok strzelca warszawskiego.
Ba! któraż to z nich niedawno jeszcze nie przewracała do niego szarych oczu i nie rumieniła się przy spotkaniu z nim. Durzyły się w Jurze, a on, chociaż trzymał się z daleka od ponętnych Hucułek, wszakże jedno i drugie słodkie słówko rzucał, od którego żywiej tłukło się potem serce krasawic. Teraz oczu od niego nie mogły oderwać, bo też dziarsko i „reprezentacyjnie“, jak mawiał sierżant Bielski, wyglądał Jerzy w nowym mundurze, czapce i odświętnych butach. Prawdziwie wojskowa postawa, śmiałe a opanowane ruchy, donośny i wyraźny głos żołnierza imponowały młodym góralkom.
Niebawem trzech Żydków poczęło grać do tańca. Tańczono kołomyjkę, polkę i walca, które z miast przywędrowały już na Wierchowinę. Dawne tam dziadowskie hopaki w prysiady i tropoty, różne hajduki i arkany — odrzucone już zostały z pogardą. Dzicz! Ciemnota!
Chłopaki nie śpiewają już dawnych „zachętek“:
„Sida-rida, sida-rida, sida ridajdana!
„A konyky woroneńki ta konyky ryży!“
ale za to półgłosem nucą jakieś „modre Dunaje“, a nawet „tanga“.