O świcie Jerzy pożegnał ojca, markotnego Bartka i dlaczegoś bardzo bladą tego ranka Rozalkę. Wyprowadziwszy osiodłanego ogierka za bramę grażdy, wskoczył na Karka i pojechał, ręką macając kolbę swego przystrzelanego karabina i wiszące na łęku wypchane torby. Nie oglądał się na ojcowską dziedzinę, by sobie serca żalem za domem nie zatruwać, i jechał wąskim, porosłym trawą płajem.
Nikt by go dziś nie poznał. Miał na sobie bure portki huculskie, płócienną koszulę, skromnie haftem na kołnierzu, piersi i rękawach ozdobioną, serdak mocno zakopcony przy watrach pasterskich, starą kresanię na głowie i tylko na nogach nie noszone bodaj nigdy przez Hucułów dobre buty z cholewami. Zresztą miał wygląd najprawdziwszego górala z Czarnohory czy z Beskidu, gdyby nie karabin lufą połyskujący na słońcu, no i nie te ogromnie „mocne“ papiery w zanadrzu, a wśród nich — list majora Rzęckiego do nadleśnictwa jawornickiego.
Jerzy jechał szybko popod lasem, wspinającym się po zboczach góry, i patrzał przed siebie, wprost na wschód. A tam działy się rzeczy przedziwne! Po prawdzie — były to całkiem zwykłe rzeczy, lecz strzelec Brzeziński dawno już ich nie oglądał, więc wydawały mu się przedziwne, piękne nad wyraz, cudowne niemal. W wyrwie między lesistą Tymczanką i najeżoną szczeciną świerków Kiczerą Łopatą rozpalał się wielki płomień.