Ogarniał on całe niebo szkarłatem i złotem oblewać już poczynał wierzchołki i łapy świerków, wspaniałe korony buków rozłożystych i widniejące na szczycie Łopaty małe kujawy, co pozostały po leśnych pożarach. Spoza przełęczy pokazał się wkrótce czerwono‑ognisty skraj tarczy słonecznej, jak gdyby z radosnym dźwiękiem pomknęły na wszystkie strony złote i czerwone promienie, rozjarzyły miliony kropel rosy na trawach i krzakach leśnego podszycia, zalśniły na wzburzonej wstędze potoku, pędzącego z wierzchu Glinnika, i obudziły cały świat.
Z krakaniem zerwała się gdzieś z noclegu czarna chmara wron i częstotliwie wymachując skrzydłami poleciała na żerowisko; krzyknął drozd na buczynie, stuknął dziobem dzięcioł czerwonogłowy, kując pień suchej jodły; wyskoczył na płaik płowy kozioł i czmychnął do haszczy olszowych; przeleciała ze świergotem czereda drobnych ptasząt i niby kula bzyknęła nad głową Jerzego odlatująca na miodobranie pszczoła z dzikiej barci, ukrytej w ostępie ciemnym.
Brzeziński uśmiechał się do tego pięknego obrazu, czuł zachwyt i rzewność. To nie przeszkadzało mu jednak uważnie spoglądać na płaj, aż w pewnym miejscu, gdzie się zbiegały dwie drogi, przytrzymał Karka i uważnie przyjrzał się śladom.
— Aha! — mruknął. — Choć pijany był wczoraj Wasylko Dawidczuk, a przecież pojechał do Skalnicy. Patrzcie no go! Przede mną wyruszył...
Uśmiechnął się radośnie i popędził ogierka.
Droga poczęła piąć się w górę i wkrótce znikła w haszczach.
Jerzy puścił cugle i hucułek sam już wynajdywał dogodne przejścia, chrapiąc i potrząsając łbem.
Zjechawszy z góry Brzeziński ujrzał rozległą łąkę, a na niej aż hen — u samych spychów górskich — rozrzucone chaty wioski Skalnicy. Nad brzegiem szerokiego potoku, skaczącego po skalnych progach, stało czterech jeźdźców. Jerzy poznał barczystą postać Wasyla i trzech chłopaków — druhów z wioski.
Ujrzawszy nadjeżdżającego przyjaciela poczęli hukać na niego. Puścił ogierka w skok i podjechał ku potokowi.
— Bywajcie, Wasylko, Miko, Ołeksa i Mitro! — mówił, potrząsając im ręce. — Jedźmy, chłopcy, bo już wielki czas! W południe musimy być na Szybenym... Chcę czym prędzej się ro-
Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.