Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

zejrzeć, a wy mi w tym dopomożecie, chłopaki, a i zarobicie coś niecoś od panów oficerów i mego majora.
— Och, dobrze to byłoby, bo w domu — bieda! — westchnęli młodzi Huculi.
— Tedy jedźcie sobie przodem, a śpieszcie się! Gdy dojedziecie do Szybenego, stańcie u gajowego Onysyma Świrczyka. Rozglądajcie się po okolicy, a dobrze, czy ktoś tam nie zapadł gdzieś od rumuńskiej strony.
— To ty, Jur, nie jedziesz teraz nad jezioro? — spytali chłopcy.
— W godzinę po was będę w gajówce Świrczyka — uśmiechnął się Brzeziński. — Mam ja tu po drodze interes.
— Jaki interes? Do kogo?
— Nie pytajcie, ino powiedzcie, czy Iwan Gamara chodzi wolno? — zadał pytanie Jerzy.
— Cha-cha-cha! — zaśmiali się przyjaciele. — Miesiąc już chyba minął, jak wypuszczono Iwana z ula z Kołomyi.
— Ta-a-ak! — przeciągnął Brzeziński. — Tedy jedźcie już, brachy, bo śpieszno mi...
Rozstali się. Chłopcy ruszyli drogą przez łąki ku widniejącej w oddali grani, Jerzy zaś zawrócił konia i wjechawszy do puszczy, odnalazł kamieniste łożysko małego potoku. Korytem jego wspinał się na zbocze górskie, zarośnięte młodą świerczyną ze sterczącymi nad nią opalonymi pniami większych drzew.
Jechał już dobrą godzinę, gdy posłyszał basowe szczekanie psa. Niebawem puszcza poczęła rzednąć i Karek wyniósł jeźdźca na niedużą haliznę. W samym końcu jej stała uboga, zakopcona koliba, obok niej stos kloców i korzeni świerkowych, do połowy okrytych świeżymi płatami darniny.
— Mielesz stawia smolarz... Węgiel wypala — pomyślał Brzeziński, przyglądając się dużemu, białemu kundlowi, który skakał i rwał się z łańcucha.
Z koliby nikt się nie pokazywał.
Jerzy zeskoczył z konia i puściwszy go wolno, szybko wszedł do sieni i zajrzał do wnętrza.
W kącie, wciśnięty za beczkę, stał mały, chudy człeczyna, o rozwichrzonych kudłach i szarych, rozbieganych oczach.
— Jak się miewasz, Gabara?! — uśmiechnął się do niego