Marinka jednak nic tego nie spostrzegła. Widziała tylko płową czuprynę, wybijającą się spod ronda kapelusza, siwe oczy bystre i dziwnie płomienne, chudą, sczerniałą na słońcu twarz, małe wąsiki i świeże, kraśne wargi teraz mocno i groźnie zaciśnięte.
— Widziałaś? — spytał szeptem po polsku.
Zrozumiała go jednak i spytała:
— Cóż miałam widzieć?
— No, tego Petra Chabata... co od Wawruczakskiej Roztoki jelenia tropił aż go na tym płaju ubił...
— Widziałam jelenia i człowieka, a nie wiem, czy ten jeleń ubit i czy ów Hucuł — to Chabat. Małoż to ludzi w górach? — powiedziała wymijająco.
Człowiek z karabinem jeszcze mocniej zacisnął wargi i machnął ręką niecierpliwie. Wiedział przecież, iż w puszczy i górach nie w zwyczaju jest odpowiadać na podobne pytania. Spojrzał na dziewczynę władnym wzrokiem i mruknął:
— Czekaj tu na mnie!
Po chwili wszedł w haszcze i przepadł jej z oczu. Szedł tak cicho, że żaden szmer rozsuwanych gałęzi, trzask suchych liści i sęków i zgrzyt kamieni pod nogami nie dobiegał słuchu Marinoczki.
— Ryś! — pomyślała o nim z zachwytem i przycisnęła rękę do serca, które, zda się, chciało z piersi wyskoczyć.
Długo czekała na powrót nieznajomego, aż nagle wyrósł przed nią niby spod ziemi i zsuwając kapelusz na tył głowy powiedział ze śmiechem:
— Chabat na rumuńską przeprawił się stronę, ale ja go wytropię... on miesiąc temu gajowego z Jełowiczory postrzelił...
Przyjrzał się dziewczynie uważniej i mruknął:
— Czyja ty, krasawico?
— Sołtysa witlickiego, Mitry Hłyszczana! — odpowiedziała pokornie.
— Żona? Gazdynia? — roztargnionym głosem myśląc o czymś innym, rzucił pytanie.
Marina zaśmiała się cichutko. Niby szklane dzwoniące paciorki rozsypały się dokoła.
Podniósł na nią oczy w zdziwieniu i nagle parsknął śmiechem.
Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.