— Hy... hy... hy... — czym spłoszył dudka, który sfrunął i przeleciawszy nad łączką usiadł na samotnym świerku o strzaskanym wierzchołku.
Śpieszyła się Marinka i od rana była już przygotowana na spotkanie „lubego“. Był to dzień powszedni, więc, by nie zwrócić na siebie uwagi, nie włożyła ani nowego serdaka, ani odświętnej pasiastej zapaski, przebieranej szychem, ani nowych butów z cholewkami, ani korali i gerdanów nie miała na piersiach i na szyi, ani pęków wstęg barwnych i paciorków chrzęszczących. Za to wszystko miała na sobie czyste, okurzone, wygładzone, a zwykłe kierpce — łojem pociągnięte.
Śpieszyła się strasznie, dwa czy trzy razy włosy rozczesała i na nowo warkocze splotła, bo tego dnia niebieska i kraśna wstążka nie spodobały się jej. Związała warkocze żółtą, o barwie gorącej.
Rodzina gazdowska wstawała już od stołu, gdy do chaty wszedł Jur i powitał gospodarzy Chrystusowym pozdrowieniem.
Marinka spostrzegła, że na nią pierwszą padł błysk jego szarych oczu.
— Siadajcie, radzi wam jesteśmy! — powiedział grzecznie poważny Dymitr Hłyszczan, który w tym właśnie czasie sołtysowską podpierał się lagą.
Jur podał wszystkim rękę, a dłoń dziewczyny nieco dłużej przytrzymał, choć tego nikt spostrzec nie mógł.
— Z czym przychodzicie? — z lekkim niepokojem zapytał gazda, gdy przed gościem postawiono dzban z serwatką, pisany kubek pistyński i na talerzu — kromkę chleba.
Lekki uśmiech przemknął po twarzy gościa. Zrobiwszy łyk powiedział:
— Wiecie, gazdo, że kupiliśmy z ojcem grażdę Wartaniuków, bo wszyscy oni wymarli?
— No, jo, słyszeliśmy — kiwnął głową stary — dawny grenadier austriacki.
— Gazdujemy tak, jak gazdowaliśmy dawniej w Berezowie, póki nie podzieliliśmy się, bo rozrodziło się nas ze dwie kopy — uśmiechnął się Jur.
— No, jo, z Bogiem gazdujcie, to dobre... — mruknął stary Hucuł, nie wiedząc do czego dąży niespodziewany gość.
Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/23
Ta strona została uwierzytelniona.