tą stronę uprowadził ten wabiarz, a Onysymowi spod nosa zgarnął on pięć byków rosłych. Na własne oczy widział Świrczyk, że przeszły one rzekę i po-o-szły za granicę... na to wabienie przeklęte!
— Trąbą wabi, czy jak? — zaniepokoił się Jerzy.
— Czort go wie, ale wabi tak „pozewnie“, mani tak chytrze, że nawet spiczaki nie mogą ustać na stojbiszczach i idą jak urzeczone na jego ryk! — objaśniał Gabara coraz żałośniejszym głosem.
— No, tak, coś nowego widać obmyślili kłusownicy — zamruczał Brzeziński. — Chciałbym ja tego draba posłuchać...
— Przychodźcie, panie leśniczy, posłuchajcie, doradźcie, a nie zwlekajcie, bo ten „lisnyj didko“ wszystkie jelenie z naszych puszcz wymani! — błagał Iwan zaglądając Brzezińskiemu w oczy.
— Dobra! — zgodził się po namyśle Jerzy, zaniepokojony tą dziwną nowiną. — Przed świtem wyjdziemy...
— Panie leśniczy, chodźmy zaraz, by zdążyć na rykowisko, bo przecież on nam jutro znów kilku byków wyprowadzi! — prawie płacząc mówił gajowy.
Brzeziński przyznał mu słuszność, więc skinął głową i odparł:
— Pójdziemy, chociaż zmęczony dziś jestem... i smutny.
— Smutny? Nie daj Boże, jakieś nieszczęście was spotkało? — szepnął Iwan.
— Narzeczona moja odjechała dziś z Mygli... Odprowadzałem ją do Kut, a potem robiłem w lesie, żeby tęsknicę w sobie zdławić... — odpowiedział cichym głosem Jerzy.
Dochodzili do wsi. Świeciły się okna w chatach. Szczekały psy.
Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.