stych świerków, jodeł rozłożystych i zielonych buków o potężnych i grubych konarach, śród których gnieździły się płowe turkawki i swarzyły się z drozdami i szpakami. Gdy pod stopami jego zazgrzytał gruby żwir, mimo woli rozdymał nozdrza w oczekiwaniu, że pochwycą świeży powiew, napływający od wartu rzeki, co na piarg zmełła toczące się z wierchów skały.
Z tych marzeń wyrywały go prawie zawsze małe dzieci, nadbiegające wesołą czeredą. Szczebiotały niby duże, ruchliwe wróble, zaglądały wszędzie i każdy zakątek parku napełniały wesołą wrzawą.
Budził się wtedy i rozglądał wokół jak gdyby w zdumieniu z trudem uświadamiając sobie, że nie stoi wśród puszczy na Czerlenym Grehicie ani na zielonej połoninie Hnitesie, skąd, zdawało się, było tak blisko, tylko rękę wyciągnąć, do lazurowej kopuły nieba i płomiennej tarczy słonecznej.
W swoich stronach lubił tak stać na Hnitesie i patrzeć w bezkresną dal. Jak okiem sięgnąć rozbiegały się tam we wszystkich kierunkach — na polską, rumuńską i czeską ziemię — łańcuchy gór, ni to niebieskie i zielone bałwany nieznanego morza, które znieruchomiało nagle w rozfalowaniu ogromnym.
Rozmyślając o tym, co było tak niedawno i co jest teraz, poczynał dziwić się niepomiernie i robić sobie gorzkie wyrzuty.
Jeszcze przed dwoma tygodniami, ile razy spojrzał na fujarkę, czy dotknął srebrnego krzyżyka na piersi, ledwie posłyszał szmer liści i poczuł silniejszy powiew wiatru, myśl jego biegła natychmiast ku czarnobrewej dziewczynie, „jego“ Marince. A teraz? Teraz coraz rzadziej wspominał ją. Coś jakby zasnuło jej smagłą twarz i całą postać, a przez mgłę nie przeświecały już jej oczy czarne i płomienne, nie dobiegał go niski głos dziewuchy i jej dźwięczny śmiech.
Rozumiał Jerzy, że coś rozdzielało ich i odrywało od siebie, ale nie wiedział, że tą mocą zwyciężającą jego miłość był czas, oddalenie, nowe wrażenia, praca i ciągłe żołnierskie nad sobą panowanie.
Robił sobie wyrzuty za swoją niewierność i zobojętnienie, gdyż myślał, że Marinka tęskni za nim, płacze po nocach i oczekuje z utęsknieniem swego chłopaka.
Strona:F. A. Ossendowski - Postrach gór.djvu/48
Ta strona została uwierzytelniona.