Skończyły się wyprawy do parku Łazienkowskiego i westchnienia do ojczystej Wierchowiny, gdzie w Witlicy tęskniła za Jurem Marinoczka Hłyszczanka... Te westchnienia Jerzego, co prawda, to coraz częściej się... rozdwajały. Jedna ich część mknęła ku mostkowi nad potoczkiem, gdzie tak gorąco całowała go dziewucha; druga — błądziła alejami w Łazienkach, szukając zgrabnej sylwetki panny Stefanii Szemańskiej...
Ale co tu o tym długo mówić? Skończyło się wszystko, prysnęło, wsiąkło w dni i noce, wypełnione pracą, przemarszami, patrolami, wartami, strzelaniem, kopaniem szańców i innymi ćwiczeniami na manewrach.
Ani chwili wolnego czasu nie miał Jerzy Brzeziński na rozmyślanie o własnych sprawach, na jakieś tam marzenia i westchnienia. Kapral Jańczyk, sierżant Bielski, młodsi oficerowie i sam kapitan Dereń-Grzmotnicki robili wraz z kompanią największy wysiłek, by cały pułk mógł się wykazać jak najlepszymi wynikami. Nie istniało dla nich nic niemożliwego. Kompania wykonywała po nocach długie przemarsze, w bród i wpław forsowała rzeki itd.
Co prawda, to kapitan miał szczęście, gdyż do swojej kompanii dostał takich turów, że mógł, zda się, z nimi z miejsca na miejsce góry nawet przesuwać. Ludzie się zżyli z dowództwem i pomiędzy sobą; nie wynikało tu żadnych sporów pomiędzy