Strona:F. A. Ossendowski - Skarb Wysp Andamańskich.djvu/114

Ta strona została przepisana.

Władek obrał dwa banany i zjadł je z zadowoleniem. Popiwszy wodą, zaczął znowu chodzić i myśleć. Coś, widać, postanowiwszy, podszedł do zamykających wejście kloców i przez szparę rozglądał się uważnie na wszystkie strony.
— O ile mogłem zauważyć — nikogo niema wpobliżu — pomyślał i zaczął przystawiać lekkie bambusowe tyki do ściany, która dochodziła do otworu w sklepieniu. Scyzorykiem odciął dwa spore kawały sznura i związał trzy bambusy razem. Dżair ze zdziwieniem śledził tę czynność przyjaciela, lecz Władek skinął na niego i szepnął mu do ucha:
— Będę stał na czatach przy wejściu, a ty wdrapiesz się po bambusach, ostrożnie wytkniesz głowę w otwór i rozejrzysz się po okolicy! Muszę wiedzieć, co się tam dzieje...
Stanąwszy przy szparze pomiędzy klocami, patrzył i słuchał. Dżair, przyzwyczajony do włażenia na palmy, szybko sunął wgórę, czepiając się gładkich bambusów. Był tak lekki i zwinny, że nie skrzypiały nawet. Po chwili ześlizgnął się na ziemię i szepnął:
— Sahibie, tam na płaskim szczycie góry siedzą kołem Kalaboni i naradzają się...
— Cóż jeszcze?